wiązków. Przybył jej ogród, chów cieląt i drobiu: nawet nie starała się już temu podołać.
Wiosna rozmarzała ją zupełnie. Upajał zapach czeremchy i bzów, budziły się tęsknoty i rozczulenia. Do pracy prozaicznej, monotonnej nabierała z dniem każdym więcej wstrętu, los wydawał się jej nędzą, krzywdą i pokutą. Była tylko bardzo zajęta wystrzeganiem się przed opalenizną twarzy i sporządzaniem sobie letnich, jasnych sukienek.
Wszystkie zarobione pieniądze szły na to ku wielkiej zgrozie starej Hanny.
— Ma panienka trzy pary pończoch i cztery koszule, a sprawia sobie ósmą suknię — mruczała. — Ja ta nie chwalę takiego porządku.
— Albo Hannie suknie potrzebne — śmiała się panna Wanda. — Chłopcy już na Hannę nie patrzą.
— Do licha takie chłopcy, co się na sukienki biorą. I złotówki na taki skutek szkoda!
Ale panna Wanda gniewała się za to i robiła swoje.
W maju przyjechał Włodzio, w parę tygodni po nim Kazio i zaraz nazajutrz rzekł do brata:
— Czyś ty oszalał, żeby latać za tą panną. Niech mama dopatrzy. Będzie ci ciepło!
— A cóż mam robić. Dziewczyna łatwa i smaczna, zabawię się trochę. Chcesz, rozdzielmy ją sobie na dnie — ty trzy, a ja cztery? Po sprawiedliwości.
— Dziękuję. Trzymaj ją sam dla siebie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.