z przekąską, Włodzio jej pomagał, od wycieczki wspólnej się wymówił.
— Nie mogę, proszę mamy. Muszę raz tę rozprawę skończyć, a wakacje tak rozpróżniaczają — tłumaczył.
— To racja. Rozprawa — to twoja przyszłość. Pisz!
Była to zwykła jego wymówka.
W drodze pani Taida rzekła do Kazia:
— Jak on już zda doktorski egzamin, to trzeba będzie dać mu na instalację kilka tysięcy, a i tobie na praktykę w Księstwie i na podróż pryśnie tysiąc. Śpieszcie się stanąć na waszem stanowisku, bo już mnie pora odpocząć. Ciągnę i ciągnę ten pług, ale coraz ciętej.
— Ja chcę jeszcze trzy lata się kształcić, żeby zupełnie rzecz objąć. Im więcej się uczę, tem więcej znajduję przedmiotów do nauki.
— Byleś ochoty nie stracił, bo to nie lekki i nie słodki chleb.
— Dziękuję mamie za wybór. Dogadza mi.
Pani Taida miała ochotę go pogłaskać, ale nie chciała okazać czułostkowości, więc tylko rzekła:
— Nie naderwę ci nic z tych trzech lat, ale potem zaraz cię ożenię i osiądę na zupełnej emeryturze.
— Na to niech mama nie rachuje. Ja się nie ożenię, bo takiej jak mama drugiej niema, a reszta to nie ludzie.
— Ty, smarkaczu, mnie nie praw pochlebstw, a kobiet nie szkaluj. Umieją one pracować. Ot, Wanda się
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.