Kolację spożyli we dwoje i zabierali się do czytania dzienników, gdy lokaj oznajmił z jakąś dziwną miną, że pisarz prosi o posłuchanie.
Wyszła tedy znowu pani Taida do kancelarji, a Kazio obok, w sypialni, słuchał ciekawie, tknięty jakiemś przeczuciem.
Pisarz był to drab olbrzymi, przystojny, młody chłopak, syn zagrodowego szlachcica z Podlasia.
Zdziwiła się pani Taida wyrazem jego twarzy. Świeciły mu zuchwale oczy, latały usta, do liców biła krew gorąca.
— A co tam, Waśkowski?
— Ja, proszę pani, przyszedłem ze swoją własną sprawą, po sprawiedliwość. Wiem, że mnie pani wypędzi bez świadectwa, bom winien, ale mi krew mózgi zalała na takie kłamstwo i oszustwo.
— Ależ ja nic nie rozumiem? Co się stało?
— Panicz nic nie mówił? — zdumiał Waśkowski.
— Mówię, że nic nie rozumiem.
— Proszę pani, my się kochali już pół roku z panną Wandą i ja mam prawo do niej. Tymczasem, jak panicz przyjechał — aha, nowe sitko na kołeczku! Żeby choć przyznała się, powiedziała prawdę, jeszczebym ścierpiał. Ale kłamała, oszukiwała, wykręcała się i trzymała obydwóch, a taka sprytna, żem nigdy na gorącym uczynku nie złapał.
Pani Taida z osłupienia, zda się, skamieniała.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.