Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc na chytrość, chytrość. Zacząłem szpiegować i wydusiłem z rybaka, że zamówił go panicz na dzisiaj z czółnem do pasieki. O świcie już tam byłem, odesłałem pasiecznika na wieś i ukryłem się w jego budzie, a we dworze powiedziałem, że jadę do miasteczka. No, i udało się. Przypłynęli, rozłożyli się pod krzakami o trzy kroki od budy. Widziałem, słyszałem, miałem prawdę. I wtedy mi krew mózgi zalała i wyszedłszy, powiedziałem jej, co się należało. Wypierać się nie mogła, ale się panicz za nią ujął, chciał mnie uderzyć — wtedym oszalał, pchnąłem go, plunąłem na nią i uciekłem. Teraz już oprzytomniałem — nie warta była mego starania ani mojej złości, szelma jest; ale i panicz nie miał się za kogo ujmować. Oto jest prawda, proszę pani, ja klucze przyniosłem i księgi.
Pani Taida jeszcze milczała, jakby się ze snu budziła. Nagle żachnęła się i rzekła głosem, w którym gromy były:
— Weź klucze i księgi i milczeć. Rozumiesz — jeśli się dowiem, żeś słowo pisnął, stracisz posadę i świadectwa nie dam. Kamień w wodę!
Zawróciła się i wyszła. W sypialni już Kazia nie było, umknął w ostatniej chwili. Pani Taida drżącemi rękami zajrzała do księgi pensji, potem z kasy odliczyła pieniądze i poszła do pokoju panny Wandy.
Zapaliła świecę. Dziewczyna w ubraniu leżała na łóżku. Zerwała się, najoczywiściej zaspana.