sępnym, złym, a usta miały wyraz goryczy i zawziętości — niemłodej już.
Przyszła sama do gościa i pocałowała rękę, zmieszana jakby i niechętna.
Uraziło to panią Taidę, ale przypomniała sobie ciocię Dysię, koronkę codzień odmawianą i pogładziła dziewczynę po głowie.
— Mizernaś okropnie. Przepracowujesz się, to nic nie warte! No, ale żeś się z rodzicami pogodziła, to poczciwie, zacnie!
Stasi krew uderzyła do skroni, zawahała się sekundę i znowu schyliła się do ręki staruszki.
— Pani wtedy przysłała zielnik i sto rubli. Dawnobym za zielnik podziękowała, ale chciałam pieniądze odesłać i nie mogłam.
Z wielką trudnością mówiła.
— A to co znowu! — oburzyła się pani Taida. — Jeślim ci je posłała, to po pierwsze wiedziałam, że ci potrzebne, a po drugie — byłam pewna, że mi je zwrócisz, jak już będziesz zarabiała na chleb, ale nie teraz, kiedy się uczysz. No, mam nadzieję, że do rodziców mnie z tem nie odeślesz — dodała niespokojnie.
— Rodzicom nie śmiałam wspomnieć, żem przyjęła jakby jałmużnę, tylko gdym była bardzo chora, powiedziałam o tem synowi pani, żeby panią przeprosił i podziękował, bo już oddać nie miałam nadziei.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.