— Potrzebnieś mówiła! — mruknęła pani Taida. — A on co robił w Genewie?
— Nie wiem. Byłam bardzo chora, gdy się zjawił, a potem nie wiem, gdzie się podział.
— A ty zawsze trwasz przy swojem?
Przez chwilę wzrok Stasi zamigotał po dawnemu zapałem i młodością.
— Pani się pyta! Pani, która przez całe życie od celu swego nie odstąpiła na krok, nie zawahała się na sekundę. Ja także na swojem postawię.
I znowu gorycz wróciła na jej twarz i dodała:
— Ciężko, mozolnie, gorzko, ale bodaj najgorsze, to ten wstręt i obrzydzenie, które w sobie mam do ludzi i uczuć. Przechodzimy, my kobiety, tam piekło — nie zostaje nam nic niewiadomego, nic nieznanego, nic świętego! Są takie, które uciekają, niezdolne wytrzymać, są inne, które się z tem oswajają, nawet gustują. Ja wytrzymałam, tylko z niczem nie porównać ohydy mej i pogardy.
Połknęła ślinę, jakby to obrzydzenie dławiło ją za gardło i chwilę milczała.
— Pani wie, żem widziała ducha? — szepnęła.
Pani Taida skinęła głową.
— Nie mówiłam o tem nikomu i sama nie wierzę w nadprzyrodzone zjawiska, ale widziałam i jeśli mnie coś czasem godzi z ludzkością, to ta twarz umarłej. Przypominam ją sobie w złych chwilach. I dlaczego
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.