Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

wsi nic się nie robi, tylko spaceruje, wącha świeże powietrze i zjada kurczęta.
Zatrzasnęły się drzwi przedpokoju i jednocześnie weszła pani Taida.
— Wyobraźcie sobie, że ta mi powiedziała najspokojniej, że nie może przyjąć posady — u wdowy! Jakto? Niema mężczyzny w domu? Być bez opieki silnego ramienia, narażoną na grubjaństwo służby? Ona się boi!
— Hihihi! — zachichotała szyderczo Stasia. — Ona się boi! Biedactwo! Das ewig weibliche!
Pani Taida była zdesperowana.
— Cofnę ogłoszenie! — rzekła. — Bo doprawdy nie wytrzymam. Jeszcze coś podobnego, a nagadam im impertynencyj. Znowu dzwonią.
Stasia poszła otworzyć, ale był to Włodzio.
— Dzień dobry, kolego! — powitał żartobliwie. — Wiecie, miałem dziś pacjentkę, a jaką ładną. Zadowolona była z porady i będę ją miał w kuracji stałej.
— Panna, czy wdowa? — ironicznie spytała Stasia.
— Otóż właśnie, że mężatka.
— I to bywa! — odparła. — Winszuję.
— A tu co słychać? Mama zdrowa, w dobrym humorze?
— W najgorszym. Nie radzę panu chwalić się pacjentką, bo do żartów nie usposobiona. Odbywa się przegląd towarzyszek.