— Pani poszukuje posady? — zagaiła pani Skarszewska.
— Tak, pani. Modlitwa i praca jest mojem szczęściem.
— Pani zamężna?
— O, nie! Żyłam z mamą dotychczas w Siedleckiem. Ojciec zostawił nam folwareczek. Ale mama była słabego zdrowia — przeniosłyśmy się do Siedlec. Dzierżawca nas doprowadził do nędzy, a wreszcie i folwareczek trzeba było sprzedać. Kapitalik poszedł na doktorów i aptekę, i mamusia zmarła temu dwa lata. Dostałam posadę tutaj przez znajomą hrabinę w szpitaliku, ale zawsze marzyłam o wyjeździe na wieś i gdym przeczytała ogłoszenie, wnet pomyślałam, że to może palec Boży, bo na tę intencję suszę wszystkie wtorki — dzień, w którym opuściłyśmy naszą Wólkę.
— Więc pani się zna na wiejskiem gospodarstwie?
— Przecież mieliśmy Wólkę, a ja zawsze wyręczałam mamusię. O, znam wieś, i kocham jej ciszę, spokój i patrjarchalne obyczaje.
Włodzio za portjerą pomyślał, że cisza i spokój rzadko były widziane w Rudzie przy mustrze fornali, pastuchów i czeladzi i że patrjarchowie mieli pod względem obyczajów pojęcia nie zawsze zgodne z etyką nowożytną, ale pani Taidzie podobały się aspiracje kandydatki do wiejskiego życia; a zresztą poprzednie były jeszcze gorsze. Przystąpiła tedy do szczegółów.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.