Panna Klara, srodze przerażona o jej zbawienie, postanowiła zacząć oświecenie i nawracanie od pani domu. Tymczasem objęła swe obowiązki i po roztrzepanej pannie Wandzie wydała się pani Taidzie skarbem. Była drobiazgowa, sumienna, dość tępego umysłu i niepraktyczna, ale posłuszna co do litery i nie kłamała nigdy.
Tylko czynności swe spełniała smętnie, wzdychająca i rzewliwa, jakby była kozłem ofiarnym za winy całej ludzkości.
Po tygodniu znienawidziła ją, ale zarazem drwiła z niej cała służba. Formułki zdawkowej moralności nosiła w kieszeni i na ustach zawsze jak panna Wanda sucharki i cukier. Miała je w piersi zamiast serca, w głowie zamiast myśli i rozdawała jak kolporter prospekty.
„Módl się i pracuj,“ „Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi,“ „Cierpienie wrota do raju,“ „Szanuj przykazania,“ „Przy ubogim Bóg“ — mówiła pokolei wszystkim, kto przychodził po radę i pomoc, uważając, że spełnia swój obowiązek. Chłopi słuchali, potakując, czekając, że po pięknem słowie nastąpi lekarstwo lub datek, ale panna Klara szła dalej, lub cofała się do swego pokoju i zatapiała się w swoich modlitewnikach, skąd wyławiała coraz piękniejsze frazesy, nigdy nie dotarłszy do głębi, nigdy nie dostawszy pereł z tej toni.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.