apetyt wilczy się przynosi. Proszę mnie mieć w opiece, odsłużę na weselu.
Panna Klara ośmieliła się oczy podnieść.
Zobaczyła człowieka lat czterdziestu, barczystego, wysokiego, obraz siły i zdrowia. Twarz ogorzała, obrośnięta, dobroduszne oczy, uśmiech łagodny.
— Do mnie należą śpiżarnia i apteczka. Bez żadnej odsługi będzie pan nakarmiony — szepnęła już śmielej.
— Pani już dawno w Rudzie? — spytał.
— Od jesieni. To pierwsza moja służba po śmierci mamy. Trzy lata, jak umarła.
— Trzy lata też, jakem żonę pochował.
— To pan także samotny?
— Gorzej, bo mam troje dzieci. Aj, proszę pani, co to za kram. Jedno chore, drugie krzyczy, trzecie z drzewa spadło, a wszystkie wołają jeść i drą ubranie i obuwie, a tu ja wciąż poza domem.
— Pan mieszka na wsi?
— Ja nigdzie nie mieszkam, ale mam dom, plac i ogród w miasteczku — kawał gospodarki. At, jaka tam gospodarka bez gospodyni.
— A miasteczko duże?
— Spore. Jest kościół, doktór, apteka, sąd. Pani tam pewnie bywa na sumie w niedzielę?
— O, ja ledwie trzy razy byłam w kościele. To tak daleko i o konie trudno. Radabym być co niedziela, ale nie moja wola.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.