— To po drodze do kościoła mój dom. Parkan zielony, kasztanami obsadzony. W podwórzu domostwo, ztyłu ogród. Dobra posesja. Dają mi za nią pięć tysięcy. Cóż, kiedy to w ruinę upada. Trzeba się ożenić, a tu się boję, że mnie żadna nie zechce.
Pannę Klarę uraziła ta nagła szczerość mężczyzny i wymówiwszy się zajęciem, wyszła.
— Jednakże i mężczyźnie źle być samotnym! — pomyślała.
Przy wieczerzy słuchała rozmowy geometry z panią Taidą, coraz więcej oswojona.
On dobrodusznie, szczerze opowiadał o swych kłopotach i domowych sprawach, które pani Taida znała oddawna, i wciąż wracał do jednego.
— Proszę pani, muszę się ożenić dla dzieci. Nie będę patrzał ni na wiek, ni na fortunę, byle miała dobre serce dla sierot. A to trudno znaleźć, bo niskiej kondycji nie chcę, a szlachcianki się krzywią na ten drobiazg.
— Znajdzie się, panie Wawelski! — pocieszała go pani Taida. — Słyszałam tylko, że słusznie się dzieci pańskich boją, bo podobno straszne urwisy?
— Może być. Ja je mniej znam niż sąsiedzi, a prawdę powiedziawszy, nie mam serca sierot bić ni karcić!
— Już to myślę, że pan będzie jeszcze nieraz pokutował za swe miękkie serce.
— Cóż robić. Taka już natura. Nie mogę patrzeć na żadną słabość albo niedolę obojętnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.