chodził na gawędkę w niedzielę do jadalni i dokazywał cudów, bo na smętne lica panny Klary potrafił wywołać uśmiech. Przyszła i na nią kolej zwierzeń i opowiedziała mu swe dzieje. Świetność rodu, delikatne wychowanie, dostatek — potem ruinę, sieroctwo i walkę o byt. Miękkie jego serce wnet zabiło współczuciem dla jej niedoli i wyznał jej to szczerze. Wtedy to jej dusza się rozpłynęła, bo nareszcie była zrozumiana i przez kogo — przez mężczyznę!
Miesiąc minął niepostrzeżenie. Pewnego dnia zładowano na bryczkę instrumenty i geometra się pożegnał. Przypadkiem panna Klara była sama w jadalni, gdy wychodził.
— Żegnam pana! — rzekła głuchym głosem, podając mu rękę.
— Mam nadzieję — do widzenia! — poprawił. — Była pani dla mnie tak dobra, tak łaskawa, że byłbym niewdzięczny, gdybym nie odsłużył. Będę pani wyglądał na sumie w niedzielę.
I pocałował jej rękę.
Panna Klara chciała krzyknąć, wyrwać rękę, ale zanim się zdecydowała, on już odszedł, a ona tarła tylko rękę o suknię i patrzała za odjeżdżającą bryczką, powtarzając w myśli:
— Do widzenia, na sumie w niedzielę. Jak on mnie rozumie!
I pojechała na sumę raz i drugi. Pani Taida dawała
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.