konie, trochę mrucząc, ale że panna Klara ostatniemi czasy mniej była elegijna i nudna, więc czyniła też ze swej strony uprzejmości.
— Jednakże trochę się moja bigotka poprawia — myślała. — Czy ja do niej nawykam, czy ona pracuje nad sobą, ale może się wreszcie zżyjemy z sobą. Zawszeć pewniejsza, trochę starsza!
Aż tu piorun z jasnego nieba spadł pewnego dnia na Rudę. Był to Wawelski w swej kałamaszce, ale bez łańcucha i narzędzi, ustrojony, wygolony, z miną uroczystą i kazał się meldować pani Taidzie.
Wyszła do niego mocno zdziwiona, a on po swojemu, bez żadnego wstępu, rzecz zagaił:
— Przyjechałem prosić panią o sankcję i błogosławieństwo i przeprosić, że małżeństwem kłopot pani uczynimy, ale że mi dla dzieci śpieszno, więc pani w moje położenie wejdzie i daruje.
— Co takiego? Z kimże się pan żenisz?
— Z panną Klarą.
— Czyś pan oszalał! — zawołała szczerze pani Taida.
— Nie, proszę pani. Przy zdrowych zmysłach jestem i wszyscy mi winszują i ksiądz dziekan, i doktór, i aptekarz. Nie mogłem lepiej trafić; panna Klara jest obywatelską córką, bogobojna, łagodna i uległa, lata ma stałe i skłonność do mnie, a że sierocie dam dom i opiekę, to i zasługę mieć będę. Wszystko rozważywszy, postanowiliśmy się pobrać.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.