Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Stary był na to przygotowany, bo niósł gliniany dzban z wodą, i zaraz objaśnił swą wędrówkę.
— Ten gałgan porzucił to u studni. Jutro-by ktoś ukradł — i pić mi się chciało. No, no, lekki masz sen, jak na młodego. Ja-bo prawie nie sypiam. Za dużo jadłem z wieczora.
— A mnie się śniła okropność, że Narcyz pana zamordował. Czemu pan drzwi nie rygluje?
— A jakże! zasuwy bezpieczne. Zresztą goły rozboju się nie boi — odparł stary, ale ręce mu drżały, bo płomień latarni się chybotał. Zgasił ją, i zapewne w fotelu do snu się ulokował, bo Szymon najmniejszego szmeru więcéj nie usłyszał.
On bezsennie przeleżał do rana. Myślał z goryczą o tych pieniądzach, których kult upadla i których brak demoralizuje najszlachetniejszych, których pogardy naucza najwyższy ideał, a bez których najszczytniejsze dzieła ducha i myśli obyć się nie mogą.
I złorzeczył im, i pożądał ich na ratunek przyjaciela, i brzydził się tym starcem bezdusznym, i pragnął go sobie zjednać, i wreszcie, w téj gmatwaninie myśli, sam sobie wydał się wstrętnym.
Świt zaledwie rozjaśnił okno, gdy się zerwał.
Marszałek drzemał, skulony na fotelu, ohydny w swéj szpetocie i brudach. Szymon nie mógł na niego patrzeć, chciał się wymknąć niepostrzeżenie, gdy skrzeczący głos starego zatrzymał go.