— Mój drogi, ja pilnowałem dochodu, i miałem za zasadę brać z majątku, a nie dawać, bo to potwór, co oddawać nie zwykł. Teraz inne teorye. Wkłady, wkłady, kontrole, dozór! No, no, rezultat pokaże, czyj system był lepszy.
— Gdybyśmy teraz postępowali według pana recepty, tobyśmy powinni chyba iść grabić na gościńcu, bo po pana gospodarce w Sokołowie nie było już co brać.
— To kłamstwo! Zostawiłem wam kopalnię złota, a żeście głupcy i utopiści, to nie moja wina. Zresztą, jeśli jest tak źle, pocóż trzymacie taki majątek: sprzedajcie!
— Nie sprzedaje się tego, co się kocha! — ostro odparł Szymon.
— Otóż i wasza logika! Nie żądajcie téż od miłości procentów. Niechże wam wystarczy ideał. Kochajcież złodziejów, rabusiów, podatki, nieurodzaje, klęski, boć to wszystko akcesorya kochanego Sokołowa. A ja wam powiadam, że póki będziecie kochali ziemię, póty nie potraficie z niéj korzystać.
— A pan nie kocha swych pieniędzy?
— Kocham, gdy mi procentują; nienawidziłbym, gdyby odemnie potrzebowały nakładów! Zresztą, jakie tam te moje pieniądze! Parę tysięcy uciułanych ciężko na czarną godzinę. A ty co robisz ze swą pensyą? Dużo masz?
— Cześć wydaję, część wypożyczam.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/104
Ta strona została skorygowana.