do pieniędzy nie przyjdą. Pamiętajże o następnym terminie, 17-go grudnia.
— Pamiętam, trzysta rubli — odparła zamyślona.
— A nie chybisz? Bo ten Abram Fisz, to awanturnik i grubijanin.
— Zapłacę, wuju, byle mi kapitału nie wypowiadano, bo doprawdy nie mogę sobie teraz dać rady.
— Ano, moja droga, tego się zawsze spodziewaj. Powinnaś wynaleźć źródła dochodu.
— Zkądże, wuju? Horodyszcze ledwie wystarcza na procenty. Żyjemy jak nędzarze, nie bywamy nigdzie, nie trzymamy ni służby osobistéj, ni koni cugowych. Robię, ile mogę.
— Aha, szkoda lasu.
— Byłaby szkoda, gdyby się te pieniądze straciło na zbytki. Ale na kuracyę mamy i... za kilka lat jéj życia nie żal pieniędzy.
— Żyłaby, ile jéj było przeznaczono. To wszystko romanse i brednie! Ona się zapracowała, zastępując safandułę męża, i tak musiało się skończyć tam, gdzie głową domu jest kobieta.
— Dlaczegóż wuj nam urąga! Matka moja nie chybiła nigdy słowu, ani obowiązkom, i ja wujowi nigdy zawodu nie uczyniłam.
— Zobaczymy: jeszcze dużo lat i pracy przed tobą. Ja ci powiem, że będę o wiele spokojniejszy, gdy ty wyjdziesz za mąż. To najlepszy dla ciebie rachunek.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/109
Ta strona została skorygowana.