Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

czasami dać prezent twoim wierzycielom. Wtedy łatwiéj mówić o prolongacie!
— Dobrze, wuju. Ojciec też mi polecił prosić, czy nie udzieliłby mu wuj starych dokumentów do przejrzenia. Zapewne ma wuj sporo tych szpargałów.
— Mam i, jak dla ciebie, to dam darmo! Bo trzeba ci wiedzieć, że to się płaci, a jakże! utrzymanie archiwów kosztuje. Ja tylko dlatego trzymałem Narcyza.
Dziewczyna nie zdobyła się na podziękowanie za tę łaskę. Dławiła ją przykrość, przymus, wstręt do tego człowieka, i wyrzucała sobie to uczucie, chcąc gwałtem uważać go za dobrodzieja.
Stary wziął swe drogocenne klucze i poprowadził ją do składu.
Tam, w jakimś kącie, zwalone na kupę, spleśniałe, pogryzione przez myszy, leżały stosy starych fascykułów, których utrzymanie miało tyle kosztować.
— Bierz! — rzekł wspaniałomyślnie.
Zabrała, ile mogła unieść, i na chwilę rozjaśniła jéj się twarz, na myśl przyjemności, jaką sprawi ojcu. Zaczęła też zaraz żegnać starego, który ją aż do furty przeprowadził, przypominając, jak litanią, szereg terminów procentowych.
Gdy się znalazła sama na ulicy, odetchnęła. Parobek upakował papiery i spytał dokąd jechać. Zamyśliła się, rachując w pamięci stan swéj kasy.
Wyjechała z zamiarem nabycia produktów do śpiżarni i zrobienia kilku spawunków dla siebie.