— Dobry stangret ma intuicyę — odparła Nika skręcając z grobli na lewo.
Ranna Barbara milczała. Nika obejrzała się na nią, uśmiechnęła i rzekła:
— Idę o zakład, że wiem, co pani myśli w téj chwili. Myśli pani: czem ja ich nakarmię tych gości nie w porę? Pewnie to wybredne i grymaśne i za gościnę odpłacą obmową mojéj kuchni i spiżarni! A co, zgadłam?
Śmiech jéj odsłonił ładne zęby i starł z twarzy wyraz pogardy. Była bardzo ładna.
— Niezupełnie zgadła pani, bo mego ubóstwa się nie wstydzę, a do obmowy zbyt przywykłam, żeby ją za coś szczególnego uważać. Dam państwu mój obiad, i basta. Jestem przekonana, że w podróżach trafiało się państwu gorzéj.
— Ma pani słuszność. Pamiętam parę lat temu wycieczkę zbiorową w Schwarzwaldzie, pieszo. Dwa tygodnie wędrowaliśmy, nocując i obiadując po oberżach lub chatach. To była uciecha! Tutaj nikt o tém pojęcia nie ma!
— Ach, co za wspaniałe świerki! — wykrzyknął Zagrodzki.
Wjechali w czarną aleję, na któréj końcu widać było starą bramę murowaną i sklepioną, daléj — szarą massę budowli.
— Pyszny jest ten, niedający się naśladować,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/120
Ta strona została skorygowana.