i pusto, ale wiała jakaś pleśń tradycyi, rodowych tajemnic i smutku. Zdjęli okrycia, panna Barbara otworzyła ciężkie, nabijane mosiężnemi ćwiekami drzwi i wprowadziła ich przez pusty pokój bilardowy do wielkiéj sali, zajmującéj prawie cały środek domu, z parapetowemi drzwiami na ogród.
Ciemno i tu było i dość chłodno, jak zwykle w salach, gdzie mieszkańcy nigdy w zwykłym trybie życia nie mieszkają.
Ściany wszystkie były malowane al fresco, przedstawiały bogów Olimpu i arkadyjskie winobrania i pląsy. Dziwnie te swawolne sceny odbijały od mebli starych i zniszczonych, od jesiennego nieba za oknem, i od téj jedynéj dziedziczki dawnéj świetności, któréj oczy mówiły tylko o trosce bezustannéj, a strój świadczył o ubóstwie.
— Chłodno tu; zaraz każę zapalić na kominie i poproszę ojca — rzekła, przepraszając, że ich na chwilę samych zostawi.
Nika już była pochłonięta oglądaniem fresków, Zagrodzki stanął w zachwycie nad starym gobelinem. Basia wyszła.
— Chciałabym mieć tę salę u siebie! — rzekła Nika. — Te freski są bez zarzutu. Co za przejrzystość powietrza, jaka świeżość koloru! Patrz, ojcze, pod ten strumień wina, które ten młody grek leje: chciałoby się puhar podstawić!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/123
Ta strona została skorygowana.