Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

— A ten gobelin wart tysiące. Patrz, co za perspektywa! A te drzewa! Przepyszne. Gdyby chcieli to sprzedać, zaraz-bym kupił.
— Tylko niech-że raz, tatko, ze swemi pieniędzmi nie wyjeżdża! Już mówiąc o tych murach na cegle, spisał się tatko, żem aż mowę straciła ze zgrozy. Że też tatko nie może się oswoić z pojęciami tych ludzi!
— Ależ to baukruty! — szepnął jéj do ucha.
— Baukruty, ale nie kramarze! Oni sprzedadzą plon ziemi, ale nie pamiątki. Oni może zginą, i prawdopodobnie to nastąpi, ale zginą w swych ruinach, nie tknąwszy dziedzictwa i zbiorów przodków. My, dorobkowicze, tego nie rozumiemy, ale powinniśmy o tém wiedziéć i nie zaczepiać ich stylem końca wieku. To są lunatycy, idący w przepaść; szkoda mi ich, jak szkoda wszystkich niedościgłych ideałów lub przebrzmiałych haseł.
— Ja teraz wierzę, że strachy tu chodzą! — rzekł Zagrodzki, oglądając się — i pomimo twego zachwytu dla téj sali, w takim domu za żadne skarby mieszkać-bym nie chciał!
Nika nic nie odpowiedziała. Stanęła u okna i patrzyła w ogród. Czarny był i ponury od świerkowych szpalerów, które szły bardzo daleko i po nad któremi w głębi widać było jakiś dach z kopułą.
— To zapewne grobowa ich kaplica! — rzekł Zagrodzki, stając obok córki i wzdrygając się od chło-