co mogę! Mam jednak pomoc. Mieszka u nas w oficynie pan Baha, geometra, ten pracuje wiele, i bardzo dla mnie dobry; w razach ważnych staje mi do obrony kuzyn z Sokołowa i jego alter ego, Szymon Łabędzki.
— Tego znam z moich wędrówek po lasach i błotach okolicznych. To jest człowiek zachodni, wykształcony, na podrzędnem stanowisku. Takich się tu nie spotyka, i dlatego wszystko jest w dzikości i upadku. Wielkie posiadłości przy dozorcach ciemnych, zdemoralizowanych i próżniakach — to ruina.
— Ma pani zupełną racyę, i Łabędzki cytuje mi to zawsze, jako główny powód naszej biedy.
— A jego przykład pewnie nikogo nie nawrócił.
— Przeciwnie, jest ogólnie nienawidzony.
— Miłe tu są stosunki i położenie! To życie tutejsze robi na mnie wrażenie losu człowieka w zimie i lesie opadniętego przez zgłodniałe wilki: pożarły już jego konia, i już jego samego szarpią. Jaki hart trzeba mieć, by to znosić!
— To nie hart, to obowiązek tylko — spokojnie odparła panna Barbara.
Stały, rozmawiając, obok drzwi, po za które wciąż zerkała Nika. Wreszcie ze zwykłą żywością rzekła:
— Dom państwa to istne muzeum. Tam zapewne to sala jadalna. Co za ciekawe portrety! Można je obejrzéć?
— Ależ i owszem! To całe szeregi antenatów.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/128
Ta strona została skorygowana.