Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

Weszły. Sala wyglądała na refektarz klasztorny: długa, wązka, do pół ścian wykładana drzewem. Starożytny świecznik wisiał nad stołem, ścianę w głębi zajmowały szafy gdańskie, okna długie i wązkie mało dawały światła. Szeregi starych portretów zaciemniały ją do reszty. Wśród nich przedewszystkiém zwracał uwagę jeden, okryty firanką z ciemnego sukna.
— Co to jest! Czy w rodzie państwa był zdrajca, jak wenecki Marino Faliero? — zagadnęła Nika.
Panna Barbara sekundę zawahała się z odpowiedzią.
— Nie, to portret kobiety! — odparła wymijająco, ale Nika nie dała za wygraną.
— Dlaczegóż ją zasłonięto?
— Była to zła kobieta i portret jest bardzo przykry. Ojciec twierdzi, że oczy jéj chodzą za człowiekiem i pozostają nazawsze w pamięci: więc zasłonięto malowidło.
— O, pani mnie zbywa byle czém! Słusznie, za świeża znajomość na tajemnice rodzinne. Gdy się lepiéj poznamy, opowie mi pani tę legendę.
Basia nic nie odparła i rozmowa się przerwała, bo w téj chwili z bocznych drzwi wszedł Sokolnicki i sekundę się stropił, widząc je przed sobą.
Basia zapoznała ich z sobą, i Nika, zaciekawiona podsłuchaną rozmową, przyjrzała mu się uważniéj.
Był wysoki, barczysty, opalony, jak każdy prze-