ciętny obywatel. Głos i rysy mu zgrubiały, barki rozrosły się w zajęciu na dworze bez względu na pogodę i porę roku. Miał oczy bystre, prawie zuchwałe, a jednak w głębi smutne, jakby krył zazdrośnie tajemne bóle i utrapienia; na czole, które białością ostro się odcinało od reszty twarzy, miał już kilka głębokich brózd natężenia myśli i troski, profil orli, ostry i zawzięty, wybitny rys rodu, który miał także Oyrzanowski i, lubo łagodniejszy, panna Barbara.
Taki sam profil mieli ci wszyscy rycerze i karmazyny na portretach, nawet biskup rozparty na fotelu w swoich fijoletach, nawet kilka prababek w sztywnych czepcach i i z różańcem w ręku.
— Pan Ilinicz wyglądał pana na pogrzebie — zaczęła rozmowę Kika.
— On każdego po sobie sądzi — odparł Sokolnicki nieuważnie.
— Dlaczego? — spytała panna, a w oczach jéj błysnęła przekora.
— Bo bez niego nie obejdzie się żadna ceremonia w okolicy i żadne widowisko. Życie przejeździ i umrze na bryczce. Pan Woyna nie był mi ni swat, ni brat, a że magnat, tém bardziéj nie miałem ochoty się fatygować. Będzie mu ziemia lekka i beze mnie.
— A pan wie, że my z pogrzebu wracamy?
— Przypuszczam.
— Więc i nam ma pan za złe asystowanie téj ceremonii?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/130
Ta strona została skorygowana.