Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

Teraz młody człowiek poczerwieniał, jakby się wstydził przyznać do słabości.
— Bo... ja nie wiem... ale tu wszyscy, gdy dłużéj pobędą i pocierpią, to potem już nawet téj ziemi dać nie chcą, nawet na kilka lat! Jakaś mania, choroba, zaklęcie! At — szaleństwo!
I ręką machnął.
Nika w drzwiach słuchała rozmowy.
— To nie szaleństwo, to naturalne! — wtrąciła. — Kochają matki swe dzieci dlatego, i kochają żołnierze swe blizny. Trud i cierpienie najpospolitszego podnosi i uszlachetnia. Gdyby téj równowagi nie było, świat-by się składał z małp i tygrysów.
Tu Oyarzanowski powstał żywo i, pochylony, dłoń do niéj wyciągnął, a oczy jego zabłysły:
— Za to zdanie dziękuję pani...
Nika może pierwszy raz w życiu straciła rezon. Co prawda ani się opamiętała, co jéj przyniosło na usta owo zdanie. Była w tych ścianach jakaś zaraźliwa atmosfera idealizmu.
Po chwili jednak odzyskała swadę, ujrzawszy na twarzy Sokolnickiego grymas szyderstwa.
— Pan mi niesłusznie dziękuje! — rzekła do gospodarza, bo o ile szanuję cel państwa, o tyle ganię środki i sposoby waszéj pracy. W duszy wolno zachować tradycyę, w czynie — precz z nią! Wychowałam się na Zachodzie tam widziałam pracę, tu jest tylko rutyna i najfałszywsza zapobiegliwość