Szymon tymczasem, skręciwszy w przesmyk, także żywiéj się ruszał. Szło mu widocznie o pośpiech.
Wojownicza Antolka była jeszcze o wiorstę od „okolicy” szlacheckiéj, gdy on już wylądował na piaszczystym „wodopoju” przy wielkiéj, szaréj wsi nadwodnéj.
Pławicę swoją na piasek wyciągnął, wyjął z niéj strzelbę i pas z ładunkami i wszedł w ulicę wioskową, która, jak wszystkie tameczne, schodziła i kończyła się w wodzie.
Nizkie szare chaty ciągnęły się w dwa rzędy, tak do siebie podobne, jak chaty bobrów; gdzieniegdzie jeszcze ogień w nich połyskał, ogień czerwony i dymny, ze smolnych drzazg.
Szymon minął chat dziesiątek, opędzając się psom i rachując siedziby, nareszcie na jedno podwórko zawrócił, zajrzał do izby przez malutkie okienko i do drzwi zakołatał.
Gwar i śpiewy w chacie na chwilę ucichły, ktoś się poruszył, wyszedł do sieni i drzwi otworzył.
— Sława Bogu! — pozdrowił Szymon.
— Na wieki! — odparł chłop tonem szacunku i usunął się na bok.
— Ojciec w domu?
— Doma, na wasze rozkazy! — odparł chłop.
— To i dobrze! Zabiorę go zaraz!