Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

znał i którego przymus dławił za gardło. Dawniéj wybuchnąłby; teraz ostygł już i żywą krew młodą przejęła żółć doświadczenia. Nie zdradził się niczém, tylko na zegarek spojrzał i za czapkę porwał.
— Czego się pan Szymon śpieszy? — zatrzymywał go ekonom. — Robota nie zając, nie uciecze!
— Ale, na Dubinki mi trzeba, po strzelców na jutro.
— Aha, i do pięknéj Tekli! — zaśmiał się magazynier.
— A cóż? — odparł podobnież. — Nie chcą mnie szlachcianki, pójdę do chłopianki!
— Ach, te huncwoty mężczyźni! Idźcie na dwór bredzić! Mam córki! — krzyczała ekonomowa, udając zgorszoną.
Szymon udał przerażonego, bez pożegnania się wycofał, na konia swego siadł i wyjechał za wrota. Tam dopiero wzdygnął się, splunął i zaklął:
— Nie dam go wam, nie dam! — zamruczał. — Jest was legion — ja jeden. Ale go wam wydrę z paszczy, chyba mię uśmiercicie, szakale!
Konia do prędkiego kroku popędził i bez drogi, na przełaj, puścił się ku borom, omijając nawet swą leśniczówkę.
Cały dzień o głodzie i chłodzie rewidował poręby i zagajniki, i już zmierzch zapadał, gdy raczéj dla zmęczonego konia, niż dla siebie pomyślał o powrocie i wypoczynku.