Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

Baba wniosła światło i zaraz potém obiad. Szymon się przebrał i wrócił do gościa.
Hipek stał u okna, mnąc w ręce czapkę i wyzierając na podwórze. Dopiero, gdy pies leśniczego, obejrzawszy go i obwąchawszy, zaczął uprzejmie witać, trochę się ośmielił i jął psa głaskać.
— Siadajcie i jedzcie! — rzekł Szymon.
— Nie głodnym! — odparł.
— To darujcie, ale nie wierzę, chyba wam w Dubinkach zakazali tknąć mego chleba.
— Mnie Dubinki nie hodowały, ni uczyły. Ja osobno żyję! — odparł hardo strzelec.
— No, to moim obiadem nie gardźcie, jakby oni uczynili.
Hipek sekundę się zawahał, wreszcie kij i czapkę na krześle położył i usiadł za stołem.
Jadł mało i z roztargnieniem; co chwila urywał, podnosił oczy na leśniczego, słowo jakieś miał na języku i nie mógł wykrztusić.
— Macie do mnie jakąś sprawę, i ciężko wam gadać — dopomógł mu życzliwie Szymon. — Co? może wam gajowi strzelbę odebrali?
— To-bym żyw nie chodził, albo oni! — mruknął Hipek, łyskając złowieszczo oczami.
— Ho, ho! niedarmo z Dubinek! — uśmiechnął się Szymon. — Kiedy nie to, więc już się nie domyślę, co was tu sprowadza.
— Ja przyszedł za służbą — wyjąkał nareszcie