— No, i cóż obmyśliliście?
— Jeśli jego nie wsadzicie do turmy, to służbę mi dajcie. Zwierz nawet legowisko ma, a ja nie! Dziadek na procesy roztracił, co było, i w Dubinkach siedzieć nie będę. Oni mi nie swoi — złodzieje! Mnie trzeba teraz byle nory, byle kotliny i żebym w gromadzie nie żył, ino sam, w borze!
— A jak wam służbę i gniazdo dam, będziecie wy mi przyjaciel?
— Będę jak zwierz, nie jak człowiek!
— No, to sprawa załatwiona. Jest buda w Bobrówce pusta; tam was osadzę, jeśli dziedzic was zatwierdzi.
— Robotę zaraz dajcie! — rzekł Hipek. — Nie chcę już w bór iść: chcę zacząć, com postanowił.
— Ano, kiedy wam tak pilno, to idźcie zaraz do chłopskich Dubinek, z poleceniem do Makara Wilka, starosty, żeby na pojutrze zegnał obławę do Głębokiego.
— To teraz i mnie wolno będzie tam być! — rzekł Hipek, a nozdrza mu się rozdymały.
— Zabiorę was z sobą!
Wtedy dziki chłopak cały się zmienił. Coś niby uśmiech skurczyło mu twarz; powstał, do Szymona przystąpił i sam nie wiedział, jak swą wdzięczność okazać, tylko nań patrzał.
Więc Szymon, ubawiony tą prostotą i naiwnością, po ramieniu go poklepał i uścisnął, jak brata.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/168
Ta strona została skorygowana.