Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

Nie tracili czasu na czułości i słowa; byli trzeźwi zupełnie i przygotowani na ciężki los i walkę.
On znowu opłotkami wrócił do rzeki; ona z pustego ula w sadku dobyła już pierwéj przygotowany węzełek i, raz jeszcze spojrzawszy na rodzinną zagrodę, śmiało poszła do niego.
Po chwili czółno mknęło jak ptak. Weronka wzięła drugie wiosło i pomagała, nie spytawszy nawet dokąd jadą. Łódź czyniła tysiące zakrętów, odrazu wpadłszy w labirynt odnóg i strumieni.
Podróż trwała parę godzin. Nareszcie Hipek do brzegu przybił i do krzaku łozy łódź uwiązał, potem brodząc na ląd się wydostał, wziąwszy na ręce, jak dziecko, Weronkę.
Brzeg był błotnisty, pokryty łozą i tatarakiem; trochę wyżéj czerniał las i kontur niewyraźny chaty.
Do niéj skierował się Hipek, odnalazł drzwi ćwiekiem zabite, ale ich nie ruszał, tylko okno wyjął z futryny i wskoczył do środka.
Weronka podała mu węzełek i sama wsunęła się za nim.
Wilgoć i chłód były jeszcze dokuczliwsze niż na dworze, wiało zewsząd pustką i stęchlizną. Dziewczyna jednakże nie zdradziła ani lęku, ani przykrości. Po omacku zaczęli obchodzić izbę.
— Ognia zapewne nie można rozpalić? — spytała.
— Dziś można, bo nas jeszcze nikt nie szuka, ani się spodziewa tutaj. To straż, Bobrówka.