Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

— Poznałam! — rzekła spokojnie.
— Nie będziesz się lękała sama tu zostać?
— Jak trzeba, to zostanę. Tylko mi broń jaką daj. Zaraz odjedziesz?
— Ino ci ogień rozpalę. Chleba wzięłaś?
— Zkądże? U nas już od tygodnia głód! Mam trochę kartofli.
— To je sobie upiecz w popiele. Jutro w nocy przyjadę, przywiozę ci garnek i grochu. Chleba to i u mnie niema, a boję się teraz co kupować, by mnie szpiegować nie poczęli.
— A gdzież groch masz? W domu?
— Ej nie, ja tam nic nie trzymam. Mam skrytkę w lesie, ale daleko, i jutro muszę być na ludzkich oczach dla niepoznaki!
Mówiąc to, wykrzesał ognia z hubki, zapalił garść pakuł od strzelby i z ciężkim trudem rozniecił ogień w kominie z resztek jakichś gałęzi.
Wtedy obejrzeli swe schronienie.
Była to zwykła chata chłopska, bez żadnego sprzętu, o ścianach pokrytych pleśnią i z ubitą ziemią zamiast podłogi. Do izby przytykała sień, za nią spiżarnia i skład. Pułap w kilku miejscach opadł i piec był trochę rozwalony, ale tych dwoje w téj chwili w pustce téj widziało cel swych żądań i marzeń.
— Na piecu sobie pościelesz! — rzekł Hipek.
— O mnie się nie troszcz! — odparła odważna Weronika. — Kiedym tu za tobą przyszła, to nie po