Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

— Zapewne, ale zresztą tam każdy to potrafi.
— O, Makarewicze najlepsi! U nich wszystko przepada! I dusze ich przepadłe.
Wychyliła się ku światłu łuczywa, które ubarwiło czerwono jéj twarz śniadą, suchą, o profilu orlim. Miała na ledwie siwiejących włosach zawój biały, z pod którego młodzieńczo jeszcze błyskały oczy czarne, przenikliwe, surowe. Spojrzała ku nadleśnemu i, wytrząsając o krawędź pieca fajeczkę, rzekła:
— Mnie nazywają Wilczycą. Mało kogo lubię z cudzych; mało do kogo zagadam, nikogo nie goszczę. Panu to może śmiech sprawi, jak panu powiem, że ja pana jednego honoruję. Chłopski honor dla Lacha — to śmiech!
— Nie śmiech! Dziękuję wam! — odparł poważnie.
Baba kiwnęła głową protekcyonalnie i mówiła daléj:
— A honoruję ja pana za to, że pan pierwszy nie zląkł się Dubinek i, choć to wasza krew i swojactwo, sam jeden za prawdę chciał stanąć. Szkoda was, bo głową to nałożycie, ale cześć wasza i sława junaka warte honoru, i póki wilczyca żywa, mój ród cały będzie na wasze służby. Słyszeli chłopcy? — zakończyła, głos podnosząc.
— Słyszelim! — odpowiedział zgodny pomruk wszystkich męskich głosów.