Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/188

Ta strona została skorygowana.

Nika spojrzała nań, potém na swój bukiet, wzdrygnęła się i odrzuciła go.
— Czy tu będą niedźwiedzie? — spytała.
— Nie, w jedlinach.
— Daj mi pan dobre stanowisko! Ja wiem, że ojciec zaklął pana, by mnie nie narażać, ale pan mnie posłucha, nie jego. Chcę stać między panem Sokolnickim i panem. Będę tedy bezpieczna: przecie mi zginąć nie dacie, a chcę strzelać do niedźwiedzia koniecznie.
— Znać, że pani raz pierwszy jest na takich łowach. Na drugi raz inaczéj pani mówić będzie.
— Ja odrazu się wycofuję! — zawołała kuzynka, blednąc.
Szymon, nic nie obiecując, umieścił je w gęstwinie i sam opodal stanął. Znowu cisza objęła bór, a potem trąbka i huk naganki i wreszcie strzały coraz żywsze.
Tymczasem drobny zwierz padał: zające, lisy i jakiś zbłąkany kozieł, którego położył znowu szczęśliwy Sokolnicki. Nika spudłowała do zająca, kuzynka postrzeliła sowę. Śmiechu było co niemiara, gdy napół żywego ptaka gajowi zabrali wraz z inną zwierzyną i ponieśli do leśniczówki.
Teraz następował moment najważniejszy.
Ile? Siedem podobno, jeden olbrzymi, stara z dwojgiem piastunów — podawano sobie z ust do ust, strzel-