Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

W téj chwili piękna Tekla wniosła z komory i postawiła przed gościem flaszkę wódki, ser i kiełbasę.
Szymon oczy na nią podniósł i spotkali się wzrokiem, jak dobrzy znajomi.
Uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny, a on jéj głową skinął na powitanie.
Potem zwrócił się do baby na piecu.
— Przypijcie do mnie! — rzekł.
— Niech Makar przypije — odparła.
Rozkaz ten syn spełnił skwapliwie, a tymczasem Tekla, o róg pieca oparta, stała bezczynnie, zadumanych oczu nie spuszczając z gościa.
Dziwny to był ten niemy zachwyt, bo Szymon Łabędzki, ze swą twarzą, pooraną przez ospę, czarny, śniady, nie był typem piękności. Był w nim wyraz piękny otwartéj, szczeréj natury i nieustraszonéj prawości; więc tém bardziéj dziw był, że dziewczyna chłopska wyraz ten upodobała.
Zapatrzona tak stała, aż z ciemnego pieca wysunęło się ku niéj wrzeciono i trąciło ją w ramię.
Dziewczyna drgnęła i podniosła tam wzrok wylękły. Baba groziła jéj wrzecionem.
Nie rzekła słowa, ale Tekla zrozumiała i szybko wróciła do swéj kądzieli.
Nikt tego epizodu nie spostrzegł, bo kobiety rozpoczęły gromadny rozhowor o nieprawości szlachty Dubinek i o domniemanym złodzieju dębiny.
Drzwi rozwarły się w sieni, rozległ się tupot nóg,