Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

— Tam, wprost nas. Stanął za świerkiem i węszy. Pójdzie na Sokołowskiego pana.
Wtedy Nika ujrzała pod czarną ścianą jakąś massę ciemną, nieruchomą, i poczęła drżeć. Wtem massa ruszyła, tak prędko, jak kłusem idący koń. Szła na Sokolnickiego i niespodzianie rzuciła się w bok na Nikę. Dziewczyna była blada jak papier. Zacięła zęby do krwi, zmierzyła: strzał padł.
Niedźwiedź ryknął, snadź trafiony, i rzucił się na oślep przed siebie.
Wtedy Nika strzeliła raz drugi, nie celując, i uskoczyła w bok. Niedźwiedź był już o sto kroków, co chwila potrząsał lewą łapą, roztrzaskaną, i kołysząc głową, ryczał wściekły. W téj chwili Hipek palnął, ale piston tylko spalił, więc się chłopak naprzód rzucił, strzelbę oburącz trzymając za lufę, jak maczugę.
Przed oczami Niki uczyniło się czarno; nogi jéj wrosły, zda się, w ziemię; chciała krzyknąć... nie mogła. Kołowało się jéj w głowie. Krzyki rozległy się wkoło, potem dwa strzały, potem tupot biegnących i „hurra” z kilkunastu piersi. Nika wtedy usiadła na ziemi i poczęła wodzić rękami po twarzy. Zęby jéj szczękały jak w febrze.
— Co pani, na Boga! co pani! — rozległ się nad nią troskliwy głos Woyny.
To ją ocuciło. Spojrzała przytomniéj.
Opodal stała gromada strzelców, i słychać było głos Hipka: