Nastał listopad, tak zimny i błotnisty, że przerwały się stosunki dworów i wsi: drogi nie do przebycia, wodne szlaki opustoszały, kraj był czarny i ponury od ziemi do nieba. W Sokołowie ruszyła gorzelnia i robota się skupiła w obrębie dworu, dokąd ściągano opał i kartofle. Po krótkim dniu następowały wieczory bez końca, które pan Seweryn spędzał samotnie u komina, medytując, zapatrzony w żar i nie widząc dla trosk swych i kłopotów żadnéj nadziei, ani wyjścia.
Setny, tysiączny raz obracał w głowie swój budżet tegoroczny. Omłót zboża był fatalny i ceny nizkie, popytu na opasy żadnego, wódkę miał już zahaczoną na obrót gospodarski. A nad nim, jak miecz Damoklesa, wisiał Nowy Rok, termin podatków, raty bankowéj, ubezpieczenia od ognia, zasług służby i procentów od prywatnych długów.
Wszystkie te cyfry miał ogniem wyryte w mózgu,