Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/204

Ta strona została skorygowana.

I podniósł się z miejsca, z takim wyrazem oczu, że żyd bez pożegnania się wycofał.
Wtedy pan Seweryn chciał natychmiast do szwagra jechać dowiedziéć się choćby czego najgorszego, byle tylko miéć pewność; ale nie miał odwagi. Jeśli prawda, co mu da? Ratunku nie może, pociechy — nie potrafi, sam będąc zwątpieniem przejęty, potępienia — nie ośmieli się!
Został tedy, do głębi zbolały, znękany, słuchając jęku wichru i padających kropli zimnego deszczu po szybach. Gdy nad ranem pomyślał o spoczynku, przypomniał sobie, że w swoich dumaniach miewał pociechę od Szymona, a ten się od dwu tygodni wcale nie pokazywał. Było to dziwne: może był chory, a może i ten go opuścił, zobojętniał lub znalazł sobie w samotności rozrywkę.
Zaraz nazajutrz ruszył pan Seweryn na leśniczówkę. Na progu przyjęła go Semenicha, kłaniając się w pas, po chłopsku, lecz wyglądała bardziéj jeszcze ponura, niż zwykłe.
— Pan twój w domu?
— Jest, ale źle z nim.
— Cóż, chory?
— Zobaczy pan sam.
Seweryn, zaniepokojony, wszedł do mieszkania.
Jak u niego we dworze, tak i tu palił się ogień na kominie, a przy nim, na ławce, leżał Szymon tak mizerny i wynędzniały na twarzy, że do siebie nie był podobny.