garnek u ognia. Tylko nigdzie nie było łóżka, ni pościeli.
Zwrócił na to uwagę Szymon.
— Gdzież sypiasz? — spytał.
Dziewczyna poczerwieniała nagle, ale śmiało spojrzała mu w oczy.
— Tu na ławce — odparła — a Hipolit w czółnie.
Nad ławką tą wisiała strzelba nabita.
— Dobrze tak — rzekł Szymon, po głowie ją gładząc.
— Cóż, nic ci nie brak? Nie nudno?
— Oj, nudno, bo lnu nie mam do przędzenia.
— A za ludźmi nie tęskno?
— Nie. Żeby oni wszyscy przepadli!
— Antolka was nie odwiedza?
— Płynęła kiedyś pod chatą i kamieniem wybiła szybę, i tyle.
— A matka?
— Była dwa razy i wyklinała przeze drzwi. Makarewicz codzień się zjawia i strzela do chaty. Wczoraj strzeliłam i ja przez okno. Uciekł.
— Nie straszno ci?
— Nie. Żywcem mnie nie wezmą, a nim mnie zabiją, każdego, co się ośmieli, uśmiercę. Więc niech oni się boją. Żeby doczekać się ślubu, to sama pierwsza do Dubinek pójdę. Skrzynię moją muszą mi oddać. Tyle lat przędłam i tkałam, nie im, lecz sobie i mężowi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/210
Ta strona została skorygowana.