— Ona jest zła jak jędza, ale pracowita, honorna, i prawdę w oczy powie, a nie oszuka nawet na żart. My z nią przyjaciółki były aż dotychczas, a że widziałam, jak pracuje, żal, gdy na dziady zejdzie za cudze grzechy. Adam najmniéj winien!
— A nasz pan co winien, że go do ruiny doprowadzają? A nad nim kto litość ma! Czy myślisz, że on nie pracuje, dlatego, że sam nie orze i nie kosi? A każdy go szarpie i krzywdzi. Dubinki muszą zginąć, i wszyscy tam winni!
— A matka? — szepnęła cicho.
— Matka u ciebie znajdzie schronienie, jeśli u mnie nie przyjmie. Ale ja nie oszczędzę tam w tém gnieździe zbójców!
— A ty-byś nie był krzyw, żebyśmy ją przyjęli?
— Uchowaj Boże, ale tylko ją, nie Morskich.
— Tych niech ziemia pochłonie!
— Otóż i Dubinki! Czółno na piasek wyciągnij i chodźmy. Do Wilków mam interes.
— Długo zabawisz? Na wieczornicę jedziesz?
— Nie, do baby mam sprawę.
Poszli w ulicę wioskową, pustą i głuchą. Ludzie jednakże czuwali jeszcze, bo świeciły czerwono ognie po chatach.
U Wilków, jak zwykle, było pełno w izbie. Przeciągłą, tęskną pieśń śpiewały prządki, gdy Szymon stanął w progu.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/212
Ta strona została skorygowana.