Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

— Sława Bogu! — pozdrowił Makara, który u progu plótł kosz na ryby. — Cóż u was słychać?
— Po staremu tymczasem! — odparł chłop przyjaźnie. — A co? Może znowu do szlachty ruszymy!
— Nie, do baby mam interes.
— Baba w swéj chatce już spoczywa. Słabuje od tygodnia. Tekla, zaprowadź pana do baby!
Dziewczyna zerwała się od kądzieli. Miejsce jéj natychmiast zajęła Weronka, rada, że może prząść choć trochę.
Kobiety pozdrowiły ją, jak znajomą. Była przecie bajką okoliczną.
— A wy zaraz do roboty! — zagadnęła któraś.
— To tak z uciechy, żem len zobaczyła! Swego nie mam — odparła ze smutnym uśmiechem.
— To-ście tak zostali bez nijakiego dobra?
— A ot! jak stoję! Dobrze, żem z duszą uciekła.
— A i sława wam, żeście koniokrada nie chcieli.
Kobiety poczęły między sobą szeptać, radzić, potem po jednéj wysuwać się za drzwi. Wracały jednak po chwili i każda coś niosła ukrytego w fartuchu.
Tymczasem piękna Tekla wyprowadziła Szymona na podwórze i, gdy już byli zupełnie sami, rzekła:
— Dawno-ście, panie, naszych pieśni nie przyjeżdżali słuchać. Zda się lata minęły!
— Nie było czasu na pieśni! — westchnął.
— Oczy wam posmutniały, widzę. Bodajże