Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

Odsunięto skobel i Szymon wszedł do izdebki, która wraz ze ścianami wsunęła się prawie zupełnie w ziemię. Okna były zasłonięte matami ze słomy, u komina baba przędła.
— Myślałam o was, panie, i chciałam jutro do was pójść. Siadajcie pod obrazami. Dobry gość! Teklo, daj zakąskę!
Szymon odetchnął z ulgą, czując, że interes pójdzie gładko.
— Słyszę, chorujecie, babo! — rzekł.
— Nie choroba, ale zgryzota. Wiecie nowinę? Liszka z katorgi uciekł i po lasach chodzi!
— Może bajki są? Trzeba policyę uwiadomić!
— Nie bajki, bo Ułas już o nim wié, a policyę po co uwiadamiać? Żeby go szukali! Aha, a któż go wyda, żeby życie stracić? Nie, uchowaj Boże, zwierza rozdrażnić. Co ma się stać, to się stanie. Moja dola nieszczęśliwa!
— Nie damy was, babo!
— Ja o siebie się nie boję. Ułas prawi, że mi nic nie będzie. Ale — tu się obejrzała wokoło — grosza się zebrało, i tego trzymać nie można.
— Dużo macie?
— Sama nie wiem. Już trzy lata nie liczyłam. Zebrałam na radę synów, gdzieby je schować, ale oni powiadają: jak umrzesz, babo, wtedy nasze głowy o to będą boleć, a pókiś żywa, to sobie sama radź! Ustym mówi, żeby ziemię kupić, aleć to nie w tydzień