starych rubli. Baba przypatrywała się robocie, podparłszy brodę pięścią.
— Brakuje pięć — rzekł wreszcie Szymon.
— Uschły się! — rzekła z całą wiarą baba, nie przypuszczając, że Ustym mógł się pomylić lub wziąć sobie tych kilka sztuk.
Położyła napowrót cegły i poszła w drugi kąt, gdzie pod ławą, w rogu, rozpoczęła znowu grzebanie w ziemi. Teraz wydobyła garnczek żelazny.
— Tutaj żółte są, co je dziad przyniósł z wojska. Nie pomnę liku. O tych i Ustym nie wié.
Szymon policzył półimperyały. Było ich siedemdziesiąt.
Potém baba otworzyła skrzynię i przyniosła w chustce gruby zwit assygnacyi.
— To już synowskie zarobki! Z temi biéda: już dwa razy myszy popsuły chustkę. Flisacką słoninę czują!
Szymon daléj rachował. Oparta o róg stołu, przypatrywała mu się Tekla, tak zadumana, że zapomniała zgasić drzazgę dymiącą. Oczy jéj nie schodziły z twarzy lacha, i czasami poruszały się usta bez słów, a w spojrzeniu tém była wielka smętna czułość.
Na pieniądze nie zwracała żadnéj uwagi, tylko czasem wzrok jéj padał na obrączkę złotą na jego palcu — i wzdychała ciężko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/217
Ta strona została skorygowana.