Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

Szymon zrachował i spojrzał na babę.
— Jest tedy sześć tysięcy sto siedemnaście rubli. Wystawię wam kwit, babo! — rzekł, sięgając do kieszeni po notatnik i ołówek.
— Nie! Papieru nikt nie zrozumie. Ot, weź tę laskę. Złam ją na dwoje, na trzy boki wygładź i napisz wszystko. Na jednéj stronie nakarbuj białe, na drugiéj żółte, na trzeciéj te papierowe. I na drugiéj połowie laski to samo! Ten kawałek ja schowam, a ten drugi ty schowaj. Tak będzie cała prawda i tak każdy zrozumie.
— Więc jak mi przyślesz te karby, to znak, że mam oddać pieniądze? — spytał ubawiony.
— A jakże! A żeby kto nie dopisał, broń Boże, więcéj i ciebie nie skrzywdził, to masz u siebie drugi znak. Trzeba je odymić jeszcze dla bezpieczeństwa, żeby na nowo nic nie można było pisać. Ot tak! — i wyciągnęła laskę nad ogniskiem.
— To jeszcze mało, babo. Na wypadek mojéj śmierci ja jeszcze wam jeden znak dam. Ot! weźcie ten pierścionek. Jakby mnie nie stało, poślijcie go z tym rachunkiem do pana w Sokołowie. Ja mu powiem, co to znaczy.
— Jak sobie chcecie; ino gdzie ja pierścień schowam? Złoty on: jeszcze kto ukradnie.
— Dajcie mnie, babo! Ja schowam! — zawołała Tekla nagłe.
Baba popatrzała ostro na nią.