Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

paki na rzece, jak kaczki, za rybą, dziewczątka w lesie za grzybami i jagodami, pastuszków nie brak do ptactwa, a baba wszelkiéj rzeczy porę zna; czy manna czy orzechy — nic jéj nie ucieknie, ze wszystkiego musi korzyść mieć. Dzieci do niéj nigdy nie mogą z próżnemi rękami wrócić, bo bije... oj, bije tęgo! Więc się to nauczy pożytku upatrywać, na swawolę i próżniactwo nie ma czasu. Taką każdy po kolei szkołę przejdzie pod jéj ręką, aż zwyknie, i już potem sam inaczéj nie potrafi.
— Sokół baba! — powtórzył Szymon.
W téj chwili w ciemności i ciszy rozległ się huk strzału. Nabój grubego śrótu przeleciał obok głowy leśniczego i posypał się z pluskiem w rzekę. Łódka zachybotała mocno; gdy oszołomiony Szymon się obejrzał, Ihnata w niéj nie było. Na przodzie, za nim rozległy się głosy, nawoływania, i wnet wszystkie trzy czółna zbiegły się w gromadkę.
— Ranili was, panie? — zagadnął starosta.
— Mnie nic, trochę ucho draśnięte, ale wasz Ihnat przepadł!
— Nie może być! Od śrótu? — flegmatycznie chłop spytał. — Ani krzyknął, ani zaklął... jak od gromu! Nie może być! Wpadł w wodę i z impetu gardło wodą zalał. Hej, Ihnat! — zawołał razy parę bezskutecznie.
Tedy i jego lęk zdjął wobec czarnéj nocy i toni; bezradnie obejrzał się wkoło.