Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

I Szymon po twarzy ręką powiódł, jakby odpędzał jakąś marę, czy strach.
Gdy oprzytomniał, znachor już wszystko uprzątnął i znowu swe zioła przebierał.
Tedy Szymon do kieszeni sięgnął i odliczył pieniądze bez żadnéj trwogi, a Mikitka je z rąk Ułasa odebrał.
Chłop, jakby się przeistoczył, usiadł na ławie i otwarcie, życzliwie począł roztrząsać szczegóły interesu. Był poważny, szczery. Radził po przyjacielsku.
— Ja do pana jeszcze nieraz wstąpię za tą sprawą, bo to i geometrę trzeba sprowadzić, a tu czas napędza. Nu, niech pan będzie spokojny! Ja panu i z Alterem pomogę. Prawda, że on już las kupił? bo mnie sprzedał drzewo na stodołę...
— Niech sprzedaje, tylko mu każ drzewo wydać koniecznie. Masz kwit, dałeś pieniądze?
— A jakże! Mam nawet przy sobie. Formalny kontrakt!
— To masz jego głowę w kieszeni. Pilnuj-że kwitu. Za żadne pieniądze nie oddawaj!
— Żeby ja mógł! — stęknął chłop. — Ale on i moją głowę ma w kieszeni.
— Dużoś mu winien?
— Oj, dużo! Parę tysięcy.
— No, to jeśli nie możesz go do kryminału wpakować, przynajmniéj wyhandluj ten kontrakt na dwa tysiące!