— A wasze dobro wszystko przepadło. Ni szmatki nie wynieśli. Semenicha zawodzi, że aż o milę słychać, choć jéj pan obiecuje lnu i wełny, ile zechce!
— Co tam moje dobro! Dodałbym i skórę jeszcze za taką zdobycz! No, doigrali się!
— Oni myśleli, że wy w domu, bo drzwi i okna podparli. Chcieli was upiec!
Tedy przypomniał sobie Szymon zdanie Ułasa o korzyści i stracie, i w duchu Bogu podziękował.
W Dubinkach pożegnał babę i przeszedł do czółna Hipka, niosąc za sobą ciężką kobiałkę.
Wilczyca jak matka objęła go za głowę i rzekła na rozstanie:
— Nagi ty został, jak się urodził. Nu, ja nie zapomnę o pogorzelcu... Jedź z Bogiem!
I daléj pomknęło czółno.
Krótki dzień się kończył, gdy Szymon stanął na zgliszczach swéj osady. Resztki belek czerniały i komin się bielił, a nieznośny swąd dusił za gardło.
W szałasie, skleconym z jodłowych gałęzi, przy ogniu siedział Sokolnicki i czekał na niego, a w głębi jęczał poparzony chłopak i zawodziła Semenicha.
Szymon z konia zsiadł, zawsze ze swą nierozłączną kobiałką, i rozejrzał się. Pan Seweryn ręce do niego wyciągnął.
— Ot, i jesteś bez dachu i koszuli z mojéj łaski! — zawołał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/250
Ta strona została skorygowana.