wybredne. Barszcz z wędzonką, kluski, smażone kartofle wniosła Antolka i postawiła przed nimi. Zarumieniona, zapewne od ognia, schludnie ubrana, smukła, zgrabna i mniéj ponura, pierwszy raz wydała się Szymonowi bardzo przystojną. Raz i drugi podczas jedzenia spojrzał ku niéj, zdziwiony, że dotąd tego nie zauważył. Popróbował też rozmowy z nią, bo stary Adam przygotowywał się do zagajenia interesu, i tylko to wzdychał, to stękał.
— Nie była panna Antonina na weselu u Szumlańskich?
— Nie. Z Dubinek ino Sewerynowa była. Ja nie chciałam.
— Dlaczego? Z hardości?
— Nijakiéj hardości nie trzeba, żeby u złodziejów nie bywać. Dla kogo honor progi Szumlańskiego, a mnie nie.
— To panna Antonina niewiele kompanii znajdzie — zaśmiał się gorzko.
— A na co mi kompania? Nie obejdzie się żadna bez plotek, bez kłótni...
— Ale tańce coś warte i kawalerowie...
— Ja tam nie lubię, by mnie każdy kręcił i obejmował, a jak kawalerowie sobie podchmielą, to gorzéj bydła. Balowanie rzecz próżniactwa, a nasza rzecz — robota. To nam do twarzy!
— Zacne wnuki macie, panie Adamie! — zwró-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/269
Ta strona została skorygowana.