Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

trudno się było zoryentować, tém bardziéj, że wrotka wszystkie były szczelnie zaparte, budynki podobnież, a każdego obejścia strzegł kundys wpółdziki.
Szczęściem dla sprawy Szymona, kundysy téj nocy rozdrażnione były bałasem, który panował w jednéj z zagród. Rozlegały się tam śpiewy i krzyki, tupanie ciężkich nóg i dźwięki skrzypiec.
Leśniczy z setnikiem przesadzili jeden i drugi płot, szperali po gumnach i szopach, a psy wciąż ku hałaśliwéj zagrodzie zwracały pyski i wyły do wtóru dzikiéj uciesze.
Pod węgłem jednéj stodoły, w słomie, setnik znalazł coś ukrytego. Było to drzewo, ale lipowe.
— To z grafskiego, od niemców! — mruknął obojętnie. Potem Szymon wyszperał w ciemnym kącie podwórza cały ul, ale téż minął go obojętnie.
Szlachta z Dubinek kradzieże leśne uprawiała jako proceder i zawód: więc każdy z sąsiednich majątków szukał swojéj tylko własności, o innych się nie troszcząc.
W trzeciéj zagrodzie nic nie znaleźli.
— Jednak stary Adam „najsprawiedliwszy” — zauważył setnik.
— Dlatego, że jego wnuk tylko zwierzynę kradnie, całe życie po cudzych lasach się włócząc, a dziewczyna, Antolka, nie ma czasu ani sił tém się zająć. Och, taka sprawiedliwość! — mruknął Szymon.
— Ten Hipek ich strzela, jakby „co” znał! One-