Te wieczory były jéj pociechą i ulgą, a on jéj wtedy dawał pić ze zdroju ideałów otuchę, moc, energię na jutrzejszy trud.
Dziś zgnębiony był i — gorzka ironio! — przez tę zgryzotę i ból i osłabienie wciąż jak ćwiek tkwiło mu w myśli, w uszach:
Mówił ojciec do swéj Basi,
Całéj zapłakanéj:
Nie płacz, Basiu...
Przesuwał ręką po czole, by to odegnać; wracało po chwili, natrętne, bolące, jak wspomnienie o czemś kochanem a umarłem.
Mrok coraz gęstniał; za oknem rozległ się kaszel Bahy, potem skrzyp drzwi, obijanie nóg ze śniegu i ciężkie kroki starego.
Wszedł i, rozcierając zgrabiałe ręce, rzekł:
— Szalona zamieć! W taki czas może tylko być w drodze głodny wilk, albo pan Ilinicz!
Oyrzanowski stęknął.
Baha zapalił lampę na długim roboczym stole i spojrzał na gospodarza.
— Aha, dojęło i pana do żywego! — rzekł.
— Ja myślę, czem Basię pocieszę — odparł Oyrzanowski.
— Ba! pociecha łatwa: pomrzemy — mruknął Baha, zasiadając w kącie stołu, gdzie leżał stos ksiąg gospodarskich.