Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

nie szanować. Oho! Dajcie-no klaczy pić, a ja po siekierę wstąpię.
— A pocóż siekiera do desek?
— A na żyda, jak spać nie zechce — tamten odparł, śmiejąc się złowieszczo.
Szymon setnika trącił; jak cienie posunęli się daléj.
— Makarewicze wnet całą „ryzykę” stracą, bo się podzielą — rzekł chłop. — Ano, chwała Bogu, bo żeby dłużéj potrwali w takiéj sile, to albo-by nas zjedli, albo-by ich po jednemu ubyło. Nie było już mocy do wytrwania.
— Podzielą się, albo ich sąd podzieli — rzekł Szymon. — Bo niedoczekanie, abym ja im dopuścił długo jeszcze rozboje popełniać!
Setnik głową pokręcił niedowierzająco, ale milczał. Krzyż wielki, czarny stał przed nimi: punkt zborny. Stanęli przy nim, stropieni niepowodzeniem poszukiwań.
— Trzeba będzie wrócić w dzień — rzekł setnik.
— Doczekamy ranka! — odparł spokojnie Szymon.
Chłop na tę wiadomość przykucnął na ziemi, otulił się szczelniéj świtą i stęknął nieznacznie. Nie buntował się na zły los; chłód, deszcz i ciemność postanowił znosić stoicznie. Tylko już zupełnie stracił do gawędy ochotę. Czekali tak długą chwilę, gdy wreszcie szmer się rozległ za płotem i cichy szept starosty: