mna. Kochała Miernicę, kochała dzieci, wierzyła w dobrą przyszłość.
Ilinicz do posiłku usiadł, wypił parę kieliszków wódki, zjadł ledwie kęs, i czekając na herbatę, zapalił papierosa.
— A ja ci téż urządziłem niespodziankę! — zaczął, chrząkając, bo mu głos się chwiał.
— Możeś znowu kupił inne konie?
— Nie. Patrz!
Wydobył pugilares i rozrzucił przed nią kilkanaście sturublówek. Kobieta się przeraziła.
— Mëj Boże! Grałeś w karty? Ach, gdybyś tyle przegrał!
— Nie grałem. Zrobiłem lepszy interes. Kupiłem ci spokój, swobodę, przyszłość dla dzieci, los — sprzedałem Miernicę!
Nie patrzał na nią, nie śmiał. Czekał wybuchu, krzyku, sceny, aby także wybuchnąć i spiorunować ją argumentami, ale stało się wcale inaczéj.
Posłyszał za sobą brzęk, upadek szklanki, i gdy się obejrzał, kobieta patrzała na niego oczami, rozszerzonemi zgrozą, blada aż do warg, skamieniała, bez dźwięku poruszając ustami.
— Mój Boże, mój Boże! — wyjękała wreszcie z taką rozpaczą, że Ilinicz machinalnie uszy sobie zasłonił.
Iliniczowa przyskoczyła do niego.
— Julek, to nieprawda? To być nie może! Co ty
Strona:Maria Rodziewiczówna - Klejnot.djvu/294
Ta strona została skorygowana.